czwartek, 6 listopada 2014

Zapiekanka wege z kozim serem

Kilka dni temu, po powrocie do domu, mój mąż przekazał mi cudowny w swej prostocie przepis na wegetariańską zapiekankę. Poznał go dzięki programowi Rogera Mookinga Nuta egzotyki. Jako, że koleś nas przekonuje, a tym razem, mimo ewidentnej w jego przypadku miłości do mięsa, zachwycał się tym daniem, postanowiłam spróbować. Ale szczerze przyznam, że nie było we mnie entuzjazmu. Jakże cudownie się zdziwiłam po wyciągnięciu dania z piekarnika i pierwszym kęsie. To jedna z lepszych rzeczy, jakie ostatnio jedliśmy. I banalnie prosta w przygotowaniu. Nie może się nie udać, jeśli zrobisz wszystko tak jak w przepisie. Spróbujcie, polecamy!

Składniki:
1 średnia cukinia
2 cebule (mogą być białe słodkie)
3-4 pomidory
100 g sera koziego
2 łyżeczki zielonego pesto*
garść bułki tartej
sól, pieprz

Potrzebne przybory:
naczynie żaroodporne/glinianka

Przygotowanie:
ok. 15 min. + ok. 30 min. pieczenia (180 st. C)

Włączamy piekarnik, aby się rozgrzewał.

Z cukinii wycinamy miękki środek z pestkami (jeśli jest), kroimy wzdłuż na cienkie plasterki. Cebulę i pomidora kroimy w talarki (3-5 mm). Ser jeśli jest twardy kroimy w plasterki, miękki będziemy rozkruszać. Wszystkie produkty dzielimy na 2 części.

Bierzemy jedną część warzyw. W naczyniu zaczynamy od ułożenia cukinii szczelnie zakrywając dno i solimy. Rozdzielamy w krążki cebulę, posypujemy nią cukinię, solimy i pieprzymy. Na niej rozkładamy pomidory, również solimy i pieprzymy. Skrapiamy w kilku miejscach 1 łyżeczką pesto* i układamy/posypujemy połową sera. W identyczny sposób nakładamy warstwy z drugiej części produktów. Na końcu posypujemy tartą bułką.

* Jeśli nie macie w domu pesto można utrzeć w moździerzu garść liści bazylii, kilka igiełek świeżego rozmarynu i kilka kaparów ze szczyptą soli i oliwą.

Naczynie wstawiamy do nagrzanego piekarnika, nie przykrywamy. Danie jest gotowe jak warzywa zmiękną, a bułka na wierzchu się zrumieni.

Mam nadzieję, że też je pokochacie!

Foto przed wstawieniem do pieca

niedziela, 18 maja 2014

Potrzeba matką wynalazków - domowa pasta tahini

Mamy właśnie weekend z ciecierzycą. Do tej pory wykorzystywaliśmy ją albo do przygotowania falafli, albo jako główny składnik sałatek (na ciepło i zimno). Jednak przyszedł ten dzień, kiedy w naszym domu zagościł domowy hummus. Po przejrzeniu kilku przepisów wiedziałam już, że jest to prosta w wykonaniu pasta, którą można wykorzystać na wiele sposobów. Pojawił się jednak problem - brak pasy sezamowej, powszechnie znanej jako tahini, bez której hummus udać się nie może.

Hummusowa potrzeba była jednak silniejsza. Postanowiłam więc zaimprowizować i zrobić potrzebny składnik samodzielnie. Jakież było moje zaskoczenie, gdy eksperyment się udał, a w dodatku zajęło to wyjątkowo mało czasu. Dodatkową zaletą domowej pasty jest jest cena. 400 g opakowanie tahini w sklepie kosztuje ok. 18 zł. Natomiast 400 g sezamu to koszt ok. 8 zł. Zatem przygotowując ją w warunkach domowych nie wydamy więcej niż 10 zł za tę samą gramaturę.

Składniki:
100 g ziaren sezamu
2 łyżki oliwy z oliwek/oleju sezamowego/innego oleju roślinnego
opcjonalnie: sól morska

Potrzebne przybory:
patelnia
moździerz, ew. blender

Przygotowanie pasty zajmie ok. 15 min. Zaczynamy od uprażenia na suchej patelni ziaren. Powinny nabrać złotego koloru, ale nie wolno ich przepalić. Lepiej żeby część pozostała blada, niż żeby kilka spalić. Będą wówczas gorzkie i zepsują smak pasty. Uprażony sezam przesypujemy do miseczki i czekamy aż ostygnie.

Ja moje tahini przygotowałam ręcznie w moździerzu. Głównie dlatego, że przy eksperymencie korzystałam z małej ilości składników oraz ta metoda daje większą kontrolę nad tym co się dzieje. Uprażone ziarna wsypałam do moździerza (dzieląc je na 2 części, gdyż nie jest on duży) i rozpoczęłam ucieranie. Dodałam też szczyptę drobnej soli morskiej, aby się lepiej ucierało. Można tak zrobić, jeśli nie planujemy wykorzystania pasty do dań na słodko. Po ok. 3 minutach ziarna zmniejszyły objętość i zamieniły się częściowo w lekko klejącą masę. Doprowadziłam do takiego samego stanu pozostały sezam. Następnie połączyłam je i nadal ucierając zaczęłam dodawać oliwę. Po kolejnych 2-3 minutach otrzymałam gładką, klejącą i intensywnie pachnącą pastę. Przełożyłam ją do słoiczka i o wykorzystaniu czubatej łyżeczki do hummusu, resztę schowałam do lodówki. Myślę, że następnym razem przygotuję większą ilość i wówczas skorzystam z blendera do pierwszej fazy rozcierania ziaren. I to tyle. Powodzenia.





niedziela, 4 maja 2014

Domowe fast foody - burgery z soczewicy

Niemalże 4 lata temu, jednym z pierwszych przepisów jaki wrzuciłam na bloga był ten na domowe hamburgery - klasyczne, ze smażonej wołowiny, z majonezem  i podawane z frytkami. Pyszna to potrawa i mimo ostatnich drastycznych zmian w sposobie odżywiania mojej rodziny, wciąż, raz na jakiś czas, na naszych talerzach się pojawia. Jednak postanowiłam poeksperymentować. Skoro można robić różne bezmięsne kotlety, które są smaczne, to znaczy, że również wegetariańskie burgery mogą się udać.

Pierwsze podejście zrobiłam wykorzystując jako główny składnik falafel. Mój mąż robi świetne ciecierzycowe kuleczki, więc przy którejś z okazji zrobiłam z części masy kotlety i upiekłam w piekarniku. Efekt smakowy był rewelacyjny, jednak forma nieco rozczarowała - upieczone falafle zaraz po przestygnięciu robiły się suche i twarde. Minęło trochę czasu i podjęłam kolejną próbę.

Tym razem wybór padł na czerwoną soczewicę. Woreczek tego bogatego w białko i wiele składników odżywczych produktu już od jakiegoś czasu czekał na przetestowanie. Nigdy wcześniej ani nie przygotowywałam, ani nawet nie jadłam żadnej potrawy zawierającej to strączkowe warzywo. Jedynie słyszałam i czytałam o nim trochę - same pozytywy. Znalezienie w sieci sposobu gotowania też nie było trudne.

Często potrawy w mojej kuchni powstają z połączenia kilku przepisów i odrobiny intuicji. Tak też było i w tym przypadku. Poczytałam jak inni przygotowuję kotlety i z tą wiedzą przystąpiłam do eksperymentu. Wyszło świetnie. Kotleciki były smaczne, a całe burgery rewelacyjne. Na stałę zagoszczą w naszym życiu, zwłaszcza, że ich przygotowanie jest proste i zajmuje stosunkowo mało czasu (jak się wszystko dobrze zaplanuje).

Składniki

250 g czerwonej soczewicy
2 łyżki płatków owsianych
1 jajko
1 marchewka
3-4 łyżki mąki do związania masy (użyłam po 2 łyżki zwykłej pszennej i jaglanej)
przyprawy: sól, biały pieprz, kumin, mielona kolendra, słodka czerwona papryka, czosnek niedźwiedzi, sok z cytryny.

Soczewicę na godzinę namaczam w zimnej wodzie, która powinna przykrywać ziarna warstwą min. 3 cm. Po tym czasie odcedzam ją na sicie i zalewam w garnku świeżą wodą, lekko solę, stawiam na średnim ogniu. Gotuję do miękkości, aż zrobi się lekka papka z częściowo nierozgotowanymi elementami. Odsączam dokładnie na sicie i zostawiam do wystygnięcia. Do chłodnej soczewicy dodaję startą na grbych oczkach marchewkę i resztę składników. Przyprawiamy według uznania. Masa powinna być wyraźnie słona. Jej konsystencja przypomina gęstą masę na placki ziemniaczane. Myślę, że jeśli zdecydujecie się je smażyć trzeba będzie dodać ze 2 łyżki mąki/kaszy mannej/bułki tartej dla zagęszczenia.

Piekarnik rozgrzewam do 180 st.C. Na blasze wyłożonej papierem do pieczenia łyżką nakładam kotleciki średnicy bułek o grubości do 1 cm. Piekę ok. 20 min, w połowie przekładam delikatnie na drugą stronę. Powinny być lekko rumiane.

Do przygotowania burgerów potrzebujemy:
- świeżo upieczone kotlety
- bułki z własnego wypieku - odkryłam kilka dni temu wspaniały przepis na pszenne bułki Małgosie na blogu White Plate. Podejrzewam, że już nigdy nie kupię bułek w sklepie. Te są pyszne, wilgotne, łatwe w przygotowaniu. Nadają się zarówno do klasycznych kanapek śniadaniowych (zarówno ja z mężem, jak i nasze dzieciaki je pokochaliśmy), jak i do tych na ciepło. Wielkie podziękowania dla Liski, że je wymyśliła :)
- pomidor
- czerwona cebula
- dojrzałe avocado
- sałata rukola/roszponka
- żółty ser lub grecka feta
- słodki sos - mąż, który jest mistrzem w ich przygotowaniu, zamieszał tym razem majonez z musztardą, koncentratem pomidorowym, oliwą z oliwek i kilkoma kroplami oleju sezamowego, z dodatkiem białego i czarnego pieprzu, cukru, octu winnego, soli i sosu sojowego. Do rozrzedzenia użył po prostu wody.

Bułkę rozkrajam i lekko podgrzewam w piekarniku. Na spodzie układam po kolei sałatę i cebulę, sos, kotlet, sos, ser, avocado i pomidora w plasterkach, sos. Przykrywam górną częścią i gotowe.


(zdjęcie nie jest rewelacyjne, ale nie mogliśmy się powstrzymać przed spróbowaniem i tylko telefon był pod ręką)


I tak zaczęła się prawdopodobnie długa przyjaźń - soczewica w mojej kuchni pojawi się na stałę. Już nie mogę się doczekać kolejnych z nią eksperymentów.

piątek, 2 maja 2014

4 tygodnie dla ciała i duszy, czyli moje refleksje po Poście Daniela

Okres Wielkiego Postu postanowiłam w tym roku tak wykorzystać, aby zrobić coś zarówno dla ciała jak i dla duszy. Jako, że po dwóch ciążach, długich karmieniach i późniejszym "braku czasu" dla siebie zapuściłam się nieco, od kilku miesięcy nosiłam się z zamiarem zrobienia porządków w organizmie, czego efektem powinno być pożegnanie z nadprogramowymi kilogramami, uczuciem ciągłego zmęczenia i brakiem chęci na cokolwiek. 12 marca rozpoczełam więc post warzywno-owocowy dr Dąbrowskiej, znany także jako Post Daniela (spotykamy się z nim w Starym Testamencie w księdze Daniela (1, 12-13)).

Post ten ma na celu oczyszczenie organizmu poprzez przestawienie go na spalanie wewnętrzne. Nie jest to zatem dieta, której celem jest zmniejszenie wagi (choć taki jest "efekt uboczny"), a metoda leczenia i poprawienia funkcjonowania naszej świątyni duszy.

Nie będę się rozpisywać o szczegółach, te można znaleźć w książce dr Ewy Dąbrowskiej "Ciało i ducha ratować żywieniem" (do znalezeinia np. tu). Podstawowe zasady to:
- jemy tylko warzywa (bez ziemniaków i strączkowych) i niesłodkie owoce (jabłka, cytryny, kiwi, grejpfruty)
- pijemy duuuuużo wody i herbatek ziołowych
- eliminujemy (lub chociaż ograniczamy) używki (kawa, mocna herbata, papierosy)
- staramy się chociaż 30 min. dziennie spędzić na świeżym powietrzu (spacer, bieganie), ew. na basenie
- dla uzyskania porządanego efektu samoleczenia stosujemy min. 2 tygodnie, max. 40 dni.

Podczas postu możemy zaobserwować kilka etapów. U mnie wyglądało to tak:
- przez pierwsze 2-3 dni organizm cierpiał z powodu niedostatecznej ilości kalorii, a co za tym idzie energii. Pojawiła się apatia, brak siły, zmęczenie i senność. Jednak najbardziej doskiwerał głód, a wszelkie zachcianki właśnie wtedy dały o sobie znać. Na szczęście w 4 dniu te dolegliwości powoli zaczęły zanikać (oprócz zachcianek, które wciaż zachęcały do złego).
- od 4 dnia do ok. połowy 3 tygodnia (16-18 dzień) trwał okres oczyszczania. Twarz zieniła się w biedronkę, toksyny i złogi wychodziły wszystkimi możliwymi miejscami, wzmożyła się nieprzyjemna potliwość, włosy się przetłuszczały, itd... Dodatkowo co kilka dni odzywały się ze wzmożoną siła wszelkie moje choroby i dolegliwości, nawet takie, o których już dawno zapomniałam. Nazywa się to kryzysem ozdrowieńczym i oznacza, że organizm prawidłowo reaguje na zastosowaną kurację. Każda z chorób leczyła się osobno, dawała o sobie znać przez 2-4 dni i jej objawy nagle znikały (choć "normalnie" powinny męczyć min. tydzień lub dłużej).
- po pierwszym tygodniu postu powoli zaczęła spadać waga. Najbardziej zauważalne spadki były w 4 tygodniu. W sumie w ciągu 28 dni schudłam prawie 7 kg, co stanowiło ok. 10% pierwotnej wagi ciała. Co ciekawe, po powrocie do spożywania innych produktów schudłam jeszcze 1 kg i od 2 tygodni utrzymuję tę wagę (a po drodze była Wielkanoc) jedząc pełnowartościowe posiłki.
- po 7-10 dniach znikło zupełnie czucie głodu, a żołądek odczuwalnie się skurczył. Jadłam 2-3 posiłki dziennie i wypijałam poza wodą 2 szklnki soku (najczęściej pomidorowego lub wielowarzywnego).
- w 4 tygodniu mocz przestał mieć jakikolwiek kolor i zapach

Nie będę ukrywać, że były momenty kryzysowe. Pojawiły się kilka razy napady głodu lub potrzeba zjedzenia czegoś konkretnego. Przez 4 tygodnie 2 razy pozwoliłam sobie na zjedzenie po jednym pieczonym ziemniaku, kilka razy podjadałam suszone żurawiny lub morele (po kilka sztuk za jednym razem) i ze 2 razy przegryzłam po garści orzechów (włoskich i nerkowców). Nie zaobserwowałam, aby wpłynęło to negatywnie na proces oczyszczania. Piszę to, żeby nie było, że taka jestem twarda i konsekwentna. Ale też po to, żeby pokazać, że z trudnymi momentami można zawalczyć w miarę nieinwazyjny sposób.

A jakimi efektami po 4 tygodniach "na trawie i jabłkach" mogę się pochwalić? Jest tego długa lista. Choć to dość osobiste, napiszę o głównych dolegliwościach jakich się pozbyłam, aby zmotywować do skorzystania z tej metody odtruwania organizmu.

Choroby i dolegliwości jakie przestały mi doskwierać:
- alergiczny katar - nabawiłam się go w pierwszej ciąży w pracy, prawdopodobnie przez słabo czyszczoną klimatyzację. Przez ponad 4 lata miałam ciągły typowo alergiczny wodnisty katar - poza tymi okresami, kiedy dłużej niż przez dobę nie byłam w biurze). Od 3 tygodni mogę znów swobodnie oddychać.
- bóle odcinka lędźwiowego kręgosłupa, spowodowane napięciem mięśniowym wynikającym z siedzącego i stresującego trybu pracy, braku ruchu i lekkiej nadwagi. Bóle trwały zazwyczaj ok. 2 tygodni od pojawienia się.
- wieczorna senność, która przychodziła nagle i niezapowiedzianie kilka razy w tygodni, a powodowała w ciągu jednej chwili zapadnięcie w głęboki mocny sen.
- krwawienie dziąseł i kamień nazębny - przez ponad 10 lat, od czasów stałego aparatu ortodontycznego, cierpiałam na częste, długotrwałe zapalenia dziąseł objawiające się krwawieniem. Objawy te znacznie zelżały, krwawienia zdarzaja się sporadycznie. Głównie dlatego, że podczas postu, mniej więcej po 2 tygodniu, zęby "same" oczyściły się z kamienia.
- dolegliwości przed i podczas menstruacji - zniknęły bóle brzucha, wysyp na twarzy, dzień "wiecznego głodu", itp.

Dodatkowo zyskałam:
- gładką jak u dziecka skórę
- wagę idealną w stosunku do wzrostu i lepszą figurę (spadł cały pociążowy brzuch i nie pozostała po nim rozciągnięta skóra)
- wzmocniły się i zaczęły błyszczeć moje włosy
- paznokcie są zdrowsze i mocniejsze, przestały się rozdwajać
- mam dużo więcej energii i motywacji do działania
- czuję się zdrowsza i atrakcyjniejsza
- mam dużo większą motywację, aby zdrowo jeść i gotować (dla całej rodziny)
- po posiłku czuję, jeśli jakieś danie lub produkt mi nie służą, mogę więc eliminować to co mi szkodzi

Podsumowanie Postu Daniela może być tylko jedno - polecam każdemu. Nawet jeśli będą to 2 tygodnie, to odczujecie na własnym ciele, jak dużo dadzą. Dla mnie był on początkiem zupełnie innego spojrzenia na odżywianie, docenieniem mądrości organizmu i możliwością wsłuchania się w to co mówi do mnie moje ciało. Od miesiąca jem dużo mniej (czytaj: wystarczająco) i zdrowiej. Spożycie mięsa ograniczyłam do minimum - nie z powodu jakichś przekonań czy mody, a dlatego że to ogólnodostępne jest słabej jakości i źle się po nim czuję. Raz w tygodniu kupuję dobrą wołowinę lub baraninę i to wystarcza. Doświadczam radości z jedzenia oraz możliwości kulinarne jakie dają kasze, warzywa i nabiał. Mam nadzieję, że starczy mi zapału i będę się dzielić z Wami przepisami na dania, jakie pojawiają się teraz w naszej kuchni.

Dzisiaj upiekłam po raz pierwszy pszenne bułki. Są przepyszne. już nigdy nie kupię żadnych w sklepie. Jutro postaram się wrzucić przepis zarówno na nie, jak i na chleb na zakwasie, który już od ponad roku gości pod naszym dachem.

środa, 16 kwietnia 2014

Nature's Bakery - odkrycie roku

Przez 4 tygodnie Wielkiego Postu trzymałam się postu warzywno-owocowego. To doświadczenie (o którym powstaje powoli osobny wpis), podczas którego oczyściłam organizm, spowodowało również diametralną zmianę podejścia do codziennego żywienia całej rodziny. Ograniczyliśmy do minimum spożycie mięsa, wyeliminowaliśmy niezdrowe tłuszcze i węglowodany, zwracamy większą uwagę na jakość produktów. Efekty są widoczne już po kilku dniach. Ale nie o tym dzisiaj.

Podczas popołudniowych zakupów typu cukier i mleko w lokalnej Żabce moją uwagę przykuł jeden z produktów na półce ze słodyczami przy kasie. Na opakowaniu przypominającym paczkę ciasteczek zauważyłam napis: Fig Bar. Opakowanie zupełnie "nieatrakcyjne" w porównaniu z resztą artykułów. Stonowane odcienie, wszystko w kolorach fioletowo-bordowych, dużo napisów. Jako, że produkty z figami zawsze mnie wołają podniosłam paczuszkę i zaczęłam czytać. "Baton z mąki pszennej razowej z pełnego przemiału. Figowy. Wyprodukowany na bazie naturalnych składników..." To mi wystarczyło. Wrzuciłam do koszyka z postanowieniem przeprowadzenia testu. Cena przystępna - 3 zł. Na półce były jeszcze 2 inne smaki - malinowy i jagodowy. Poczekają.

W domu mąż, który słodycze lubi bardzo, od razu otworzył paczuszkę. Po 3 sekundach od pierwszego kęsa powiedział tylko jedno. Od dzisiaj będziemy jeść tylko takie słodycze. Podał mi drugie ciasteczko z paczki. Wyglądający niepozornie kwadracik w kolorze chleba razowego nie wyglądał zachęcająco. Jednak jeden kęs wystarczył, abym również pokochała ten produkt. Tak powinny smakować słodkie przekąski. Zaczęłam studiować opwakowanie. Okazuje się, że produkt ten dotarł do nas zza oceanu, z amerykańskiej firmy Nature's Bakery. Jest bez cholesterolu, składników mlecznych, tłuszczy trans i GMO, a do tego koszerny i odpowiedni dla wegan. Samo zdrowie. W jednym batoniku znajduje się 110kcal.

Firma Nature's Bakery ma w Polsce importera, jednak w sieci o dostępności czy możliwości zakupu nic się nie dowiemy. Jest dostępna zaledwie polska strona naturesbakery.pl. A liczyłam na jakieś hurtowe zakupy na allegro. W takim układzie jutro lecę wykupić wszystko co mają w moim sklepie. Jak traficie na taki produkt to kupujcie. Warto.


sobota, 18 lutego 2012

Chaczapuri na polską modłę

Jakiś czas temu, przy okazji wizyty w stolicy, miałam okazję zapoznać się z jednym ze sztandarowych dań kuchni gruzińskiej - chaczapuri. Tak pięknie wyglądające w oryginale słowo ხაჭაპური oznacza w wolnym tłumaczeniu "chleb serowy" i jest dla tamtejszej kuchni tym samym co pita w kuchni arabskiej, tortilla w hiszpańskiej czy pizza we włoskiej. W naszej słowiańskiej tradycji mamy pełniące tę samą rolę podpłomyki.

Serowe chlebki przypominają wyglądem trochę nasze naleśniki. Ich smak jednak jest zupełnie inny. I zapada w pamięć. Na tyle głęboko, że chce się do nich wrócić. Moja potrzeba powrotu do chaczapuri zaowocowała opracowaniem wersji domowej. O dziwo efekt niewiele ustępuje smakiem i wyglądem tym z ul. Puławskiej, z małego baru prowadzonego przez dwie Gruzinki.

Znalezienie przepisu wydawało się proste. W sieci jest kilkanaście serwisów poświęconych kuchni. Jednak każdy przepis jaki znalazłam różnił się znacząco od pozostałych. Postanowiłam więc postawić na prostotę i wypróbowałam ten przepis na ciasto, a nadzienie metodą prób i błędów opracowałam sama.

Składniki (na 2 duże placki):

Ciasto:
- szklanka maślanki
- całe jajko
- ok. 2 szklanek mąki (aby powstało sprężyste ciasto do cienkiego rozwałkowania, jak na pierogi)

Farsz:
- 15 dag twarogu typu krajanka
- pół kulki mozarelli
- 1/3 opakowania sera typu bałkańskiego z Lidla (lub innej fety greckiej, byle nie tej naszej słonej i mażącej się)
- całe jajko
- łyżka masła
- sól i pieprz

Narzędzia:
- 2 miski
- wałek do ciasta (lub butelka np. po winie)
- duża patelnia (ok. 30 cm średnicy) przesmarowana masłem

Najpierw przygotowujemy farsz. W misce rozgniatamy widelcem wszystkie sery, dodajemy masło i jajko, mieszamy na jednolitą masę. Doprawiamy solą i pieprzem. Dzielimy na 2 części, przykrywamy i odstawiamy (nie do lodówki).

Wszystkie składniki ciasta mieszamy, dosypując stopniowo mąkę musimy uzyskać jednolitą kulkę, która nie klei się do rąk, a ciasto po rozciągnięciu jest sprężyste. Najlepiej zacząć w misce, a później wygnieść ciasto na blacie (podsypując mąką). Zagniecione ciasto dzielimy na 4 równe części. Rozwałkowujemy 2 z nich na cienkie placki o średnicy nieco większej niż patelnia jaką dysponujemy. Pamiętajcie o podsypywaniu placków mąką, aby się nie przykleiły do blatu.

Rozgrzewamy patelnię i przesmarowujemy ją lekko masłem, tak aby była natłuszczona ale sucha. Na jednym z placków rozsmarowujemy połowę farszu, zostawiając ok. 1,5 cm brzegu. Nakładamy drugi placek, zlepiamy i zawijamy brzegi. Przewałkowujemy, aby rozprowadzić farsz. Delikatnie przenosimy na patelnię, przykrywami i pieczemy póki ciasto od spodu się nie zrumieni (ok. 5 min.). Przewracamy i dopiekamy z drugiej strony, już bez przykrycia. Bąble powietrza są naturalnym zjawiskiem. Po zdjęciu z patelni jeszcze ciepłe kroimy na 6 części.

My najczęściej zjadamy najpierw ten pierwszy placek, a dopiero później robię drugi. Ale można przygotować drugi od razu, a pierwszy przechować w nagrzanym piekarniku.

Do chaczapuri świetnie pasują wszystkie sosy na bazie jogurtu bałkańskiego, najbardziej delikatne tzatziki.

Efekt końcowy jest taki:


SMACZNEGO!