wtorek, 10 listopada 2009

W przytłumionym świetle światyni wyobraźni

Megastory, wielkie centra handlowe, z równie ogromnymi sieciowymi księgarniami, a raczej „salonami czytelniczymi”, napawają mnie smutkiem. Jeśli już zdarzy się okoliczność, aby postawić swoją stopę, w tym współczesnym miejscu pielgrzymek społeczeństwa na wskroś konsumpcyjnego, od momentu przejścia przez szklane, automatyczne drzwi, spływa na mnie przygnębienie. Bynajmniej, nie jest to powodowane złym samopoczuciem, bierze się raczej z ubolewania nad nieświadomością pustki życiowej większości ludzi tam oglądalnych. Przygnębienie to rośnie w siłę, w momencie wkroczenia do wcześniej już wspominanego, jednego z salonów, sprzedających współczesną kulturę, od gazet poczynając na przelanym na papier i w kolorowe okładki oprawionym, wewnętrznym życiu pisarzy kończąc. Za każdym razem uderza mnie ten sam chaos, pośpiech i atmosfera porównywalna z tą w kolejce do kasy w supermarkecie. O miejscu tym grzechem byłoby mówić księgarnia, jako że zarówno wspomniana wcześniej atmosfera, jak i większość towaru znajdującego się na pięknych regałach, nie zasługują na to miano.

Od wczesnego dzieciństwa książki były dla mnie nie tylko czymś magicznym i zabierającym do innego świata, ale również, a może przede wszystkim, wartością samą w sobie. W domu rodzinnym, a także w domu dziadków, w którym spędzałam wakacje, każda wolna przestrzeń, półki, komody i meblościanki wypełnione były, zamkniętymi w różnego rozmiaru woluminy - historiami, drogowskazami, naukami, które wprowadzały i pokazywały dziecku świat. Ten najważniejszy świat myśli i słów. Jako, że w czytelnictwie wyrosłam, a widok czytających osób był mi tak samo bliski, jak obraz mamy przygotowującej każdego dnia obiad, książki stały się przyjaciółmi. Natomiast rozmowy, początkowo o bohaterach powieści, a w miarę przybywania kolejnych lat, o myślach i ideach, były sposobem rodziców i dziadków na ukształtowanie we mnie poczciwego człowieka.

Dzięki książkom można było podróżować po świecie, przenosić się w czasie i przestrzeni, rozwiązywać zagadki, stawać po stronie bohaterów lub być przeciwko nim. W wyobraźni można było przenieść się na deszczowe ulice wojennego Paryża, odkryć zamknięty za wysoką bramą tajemniczy ogród czy wstąpić na okręt płynący do wybrzeży Troi. Również dzięki nim zdobywało się wiedzę, poznawało historię, geografię, odkrywało tajemnice natury. Szkolne lektury, pozycje z domowej biblioteczki, tytuły polecone przez rodzinę czy koleżanki, czy też te odkryte na półkach księgarenek.

Z tych młodzieńczych czasów lat 90. w Polsce pamiętam właśnie Księgarnie. Miejsca, w których można było w ciszy, tajemniczej atmosferze i słabym oświetleniu, snując się między regałami, odnajdywać kolejne pokłady myśli, dziesiątki historii i wiedzę dziesiątków pokoleń. Osoby tam pracujące wypełniały swoje obowiązki z pasją, każdej pozycji były w stanie wystawić swoją recenzję, a zbłąkanym lub poszukującym wskazać możliwe drogi. Ówczesne książki nie kusiły kolorowymi okładkami i reklamami na bilbordach. Każda z nich była tajemnicą czekającą na odkrycie. Posiadając już dość pokaźną rodzinną kolekcję, zakup każdej nowej pozycji był nadal niewypowiedzianą radością. Z uczuciem podniecenia szybko zmierzało się do domu, aby móc zapoznać się z choć kilkoma stronicami.

Minęła dekada, może półtorej, a miejsc takich jak dawne księgarnie, w miastach już prawie nie ma. Miejsca ustąpiły wielkim Empikom i im podobnym, gdzie przy jaskrawym świetle jarzeniówek, dźwiękach muzyki sączącej się z podsufitowych głośników i korzystając z „pomocy” personelu ubranego w tego samego koloru koszule, przechadzają się tłumy współczesnych czytelników. Sięgają po pozycje promowane w mediach, wyeksponowane na specjalnych regałach „TOP 10”, na które trafiły dzięki zasobności portfela wydawców. Wszystkie są kolorowe, często w twardej oprawie, która ładnie wygląda na półce, część tytułów jest łudząco podobna do tytułów seriali telewizyjnych. Nazwiska wielkich literatury, których dzieła od dziesiątek lat były czytane i doceniane pojawiaj się na tych półkach niezmiernie rzadko. Triumfy święcą tytuły typu „Seks w wielkim mieście” czy „Dziennik Bridgite Jones”, poradniki jak stać się lwem finansów w 10 dni czy jak uniknąć depresji po dostrzeżeniu pierwszej zmarszczki oraz oczywiście jak poradzić sobie z wychowaniem dziecka, które jest diabłem wcielonym (od urodzenia?), angażując w to jak najmniej swojej „wolności”. Książki stały się rzeczami użytecznymi, muszą spełniać oczekiwaną funkcję – udzielać informacji, rozwiązywać problemy, rozbawić, a także stać się ładnym elementem wystroju wnętrza.

Są jednak momenty, w których moje zasmucone lico rozświetla uśmiech. Zdarza się, że zobaczę młodego człowieka zaczytanego w zdjętej z odległego regału powieści Dostojewskiego czy przeglądającego z zainteresowaniem książkę Daviesa. Myślę wówczas, że miał on prawdopodobnie szczęście wychować się w domu, gdzie książki nie stanowiły tylko dekoracji salonu, że jest człowiekiem, który dorastał przeżywając wraz z Tomkiem Sawyerem jego przygody i być może przekaże w przyszłości swoim dzieciom, wychowywanym w erze Internetu, mądrość i możliwości płynące z bycia czytelnikiem. Mam również za każdym razem nadzieję, że zamiast kupować poradnik Superniani, który wskaże drogę jak poradzić sobie z pięciolatkiem, zakupi Baśnie Andersena i będzie je codziennie czytał swoim pociechom do snu.

piątek, 6 listopada 2009

Sposób na listopadowe chandry

Zaczął się najbardziej depresyjny miesiąc w roku. Razem z nim rozpoczął się przedostatni miesiąc oczekiwania na nowego członka naszej rodziny. Jako, ze większość czasu spędzam już w domu i mam więcej wolnego czasu postanowiłam dać upust swoim przemyśleniom, zacząć dzielić się radościami dnia codziennego, a może nawet uchylić rąbka tajemnicy z kulinarnych odkryć.

Fakt faktem, w listopadzie trudno jest zachować pogodny nastrój. Atakują nas niże, wiatry i opady, każde wyjście z domu przyprawia o ból głowy, w ruch poszły czapki, szaliki i rękawiczki. Ja jednak widzę i te dobre strony tego szaro-burego czasu. Skoro usprawiedliwione przed całym światem jest zaszycie się w domu pod kocem i zjedzenie na poczekaniu tabliczki czekolady, może warto wykorzystać te listopadowe wieczory (tak nieprzyzwoicie dłuuuugie) na swego rodzaju emocjonalne porządki.

Na co dzień rzadko mamy czas i chęci (nie bójmy się do tego przyznać), żeby przystanąć, pomyśleć o tym co nas boli, wspomnieć tych których już nie ma, znaleźć sposób na uporządkowanie kontaktów z najbliższymi, zadbać po prostu o swoje PSYCHE.

Skoro mamy naturalne usprawiedliwienie skorzystajmy z niego. Zamiast każdego dnia po pracy narzekać, że już tak brzydko, ciemno, że nie chce nam się spotkać z tym czy innym, ani nawet zrobić zakupów, zaszyjmy się po prostu w domowym azylu. Nie będzie marnowaniem czasu popołudnie spędzone na wspominaniu wakacji spędzanych w dzieciństwie u dziadków, ani wypadów pod namiot w czasie studiów, nawet wspomnienie licealnego wagarowania się przyda. Również za popołudnie spędzone z książką, muzyką czy filmem nie można mieć wyrzutów sumienia. Najlepiej jak przy okazji wyłączymy telefon (tak, tak, jest tam taka funkcja), odpuścimy sobie oglądanie programów informacyjnych i buszowanie po portalach internetowych - odłączmy się po prostu od świata.

Ja lubię gotować i jeść, mój mąż też - spędzamy zatem wieczory eksperymentując w kuchni. I nie przejmujemy się tym, że czekają domowe porządki. A jeśli nam się nie chce, to dzwonimy po pizzę. Nie zmuszamy się też do spotkań ze znajomymi, jeśli nie mamy na to ochoty. Zdarza nam się całe popołudnie spędzić na słuchaniu muzyki. Dla nas możliwość nie wychodzenia z domu jest największą radością.

W domu można się nudzić bez konsekwencji. Można wbrew pozorom naładować w ten sposób baterie. Usprawiedliwione nicnierobienie, wspominanie i odcinanie się od świata nie jest nudne, a może pomóc przetrwać jesienną zawieruchę.