poniedziałek, 31 maja 2010

Domowe fast foody - part 1

Chyba większość z nas raz na jakiś czas ma ochotę zjeść coś niezdrowego, tłustego, słonego,... jednym słowem pysznego :)Najkrócej mówiąc, jakieś śmieciowe jedzonko niewiadomego pochodzenia. Pizza, hamburger, frytki, kebab...a do tego duuuużo coca coli. Po pewnym czasie walki z pokusą kończymy najczęściej w kolejce w KFC czy McDonald's lub zamawiamy coś z pobliskiej pizzerii. Jest jednak sposób, aby połączyć dwa z pozoru przeciwstawne pojęcia: fast food i zdrowe żywienie.

Dieta karmiącej matki, która w naszym domu obowiązywała przez pierwsze 3 miesiące po urodzeniu Michasia, była wyzwaniem dla dwójki lubiących jeść osób. Tak, tak mój mąż wraz ze mną jadł tylko TE dozwolone produkty, dzięki czemu było zdecydowanie łatwiej. Warto też wspomnieć, że synuś akceptował wszelkie kulinarne modyfikacje i nie byliśmy skazani tylko na marchewkę i indyka. W odstawkę poszła jednak wieprzowina, czosnek, cebula, wszelkie kapustne i octowe, ehhhh. Jednak dla chcącego nic trudnego. Nowe kulinarne wyzwania były silnie motywujące.

Zdarzały się też chwile nieodpartej pokusy, aby zjeść coś "budkowego". Znaleźliśmy zatem sposób na dietetyczne hamburgery, pizze i frytki. Dzisiaj podzielę się sposobem na domowe hamburgery z frytkami.

Składniki

Do wersji bardzo dietetycznej:
- filet z indyka, ok. 0,5kg
- jajko
- oliwa z oliwek
- duże bułki z sezamem
- kilka plasterków żółtego sera
- pomidor (jeśli są akurat te dobre, zimą lepiej zrezygnować) lub świeży ogórek
- sałata lodowa
- koncentrat pomidorowy
- ziemniaki
- suszony majeranek
- słodka papryka

Dodatkowo do wersji standard:
- kilka oliwek lub kiszony ogórek
- cebula
- ogórek kiszony/konserwowy
- majonez
- olej do smażenia frytek

Przydadzą się również:
- maszynka do mielenia
- frytkownica/głęboki garnek z koszyczkiem

A robimy to tak:
Zaczynamy od obrania ziemniaków i pokrojenia w słupki (potocznie nazywane frytkami). W wersji dietetycznej rozgrzewamy piekarnik i na papierze do pieczenia wrzucamy pokrojone ziemniaki do 200 st.C na ok. 20 min. Jeśli diety nie potrzebujemy rozgrzewamy frytkownicę lub podgrzewamy olej w dużym garnku. Po upieczeniu/usmażeniu frytki solimy wg uznania.

Mięso mielimy (w przypadku braku maszynki prosimy o zmielenie w sklepie), jeśli robimy wersję standard mielimy również cebulę i oliwki (można je zastąpić ogórkiem kiszonym pokrojonym w drobną kostkę). Mięso mieszamy z jajkiem, dodajemy majeranek i paprykę. Mokrymi rękami formujemy kotlety o średnicy bułek, ok. 2cm grube. Wrzucamy na rozgrzaną na patelni oliwę. Smażymy ok. 10 min obracając co 2 min.

W międzyczasie rozgrzewamy piekarnik (jeśli robimy w nim frytki będzie w sam raz). Sałatę rwiemy na kawałki, pomidora/ogórka kroimy w plastry. Bułki przekrajamy na pół i wrzucamy na 2 min. do gorącego piekarnika. Po wyjęciu układamy na spodach sałatę, na nią usmażone kotlety, po plasterku sera, przecier pomidorowy i/lub majonez, plasterek pomidora i/lub ogórka, przykrywamy górną częścią bułki.

I to wszystko. W sumie potrzeba od 20 do 30 min aby zobaczyć na talerzu taki efekt:


Smacznego życzę!

W części drugiej przedstawię nasz sposób na pizzę.

poniedziałek, 24 maja 2010

"Gdy nie ma w domu dzieci...

...to jesteśmy niegrzeczni" jak śpiewał klasyk. Chodzimy na imprezy, bankiety, do kina, teatru czy filharmonii, a w najgorszym wypadku ze znajomymi na piwo. Możemy też bez większego planowania wyjechać na weekend za miasto. No chyba że mamy psa, to planowanie minimalne jest konieczne. I wydaje się wówczas, że jakby nam te wszystkie "przyjemności" zabrać to życie byłoby nudne i w ogóle do bani. Piszę troszkę generalizując. My aż tak bardzo nie "bywamy", ale zawsze...

Jednak jako przysłowie stare rzecze: "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". U nas w domu dziecko się pojawił, jest i jeszcze pewnie przez długi czas na wakacje nie wyjedzie. Nasza "wolność" została zatem ograniczona. Każde wyjście jest przedsięwzięciem logistycznym, a nierzadko konieczne są kompromisy. Jednak wbrew obiegowej opinii, uważam że nie ma tego złego...

Mój mąż przyniósł w piątek zaproszenia na bankiet inaugurujący FPFF w Gdyni (dla mniej wtajemniczonych Festiwal Polskich Filmów Fabularnych). I wszystko pięknie, gdyby nie kilka kwestii:
a) bankiet odbywa się dzisiaj (poniedziałek)
b) impreza startuje o godz. 22.00
c) nasze dziecko ma 4,5 miesiąca
d) jedyna babcia, która mogłaby z nim zostać idzie jutro rano do pracy

Z sumy powyższych wynika, że albo zaproszenia palimy nad świeczką, albo idzie jedno z nas, ewentualnie zabierając ze sobą jakiegoś znajomego/ą. Poszedł mój mąż z kolegą. I wiecie co, nie jest mi wcale żal.

Powiem więcej. Już dawno aż tak nie cieszyłam się z "samotnego" - nie licząc śpiącego w swoim łóżeczku od godz. 21.30 szkraba - wieczoru. Nalałam do wanny wody z dużą ilością piany, wzięłam kieliszek coli z lodem (pełnią szczęścia byłby kieliszek wina ale na to jeszcze kilka miesięcy muszę poczekać) oraz właśnie czytaną cudowną lekturę (Władca pierścieni, vol.1 ), a w tle włączyłam najnowszą płytę Manu Katché - Third Round (piękna!). Jest cudownie. Tak bardzo, że postanowiłam o tym napisać w przypływie natchnienia - zwłaszcza ku pokrzepieniu serc innych mam "pozostawionych" w podobnej sytuacji. Doceniłam na nowo ile może zdziałać możliwość nieograniczonego leżenia w wannie z dobrą książką i muzyką.

A najlepsze jest to, że cieszę się z pozostania samą w domu. Cieszę się, że mój mąż poszedł sam na tę imprezę. Gdyby był w domu to żal by mi było spędzić ten czas w taki sposób. Wolałabym go spędzić z Nim. A tak to ja mam te kilka chwil dla siebie, on może odpocząć od domowej codzienności. Efektem będzie dwójka zrelaksowanych małżonków z energią na resztę tygodnia.

A niech tam, jeszcze pomaluję paznokcie. Na czerwono! Jak szaleć to szaleć!

poniedziałek, 17 maja 2010

Szpinakożercy wszystkich krajów łączcie się

Od tej wiosny mamy działkę, tzn. ogródek działkowy, w odległości 15 min. spacerem od domu. "Mamy" to stwierdzenie troszkę na wyrost, gdyż fizycznie mamy 2 grządki, a resztę dopiero przejmiemy od znajomych dziadków, dopiero jesienią. Ale trawnik używamy i grilla zrobić można, więc piszę mamy.

Ważne są jednak te 2 grządki, a przede wszystkim jedna z nich. Jeszcze w kwietniu posiałam na niej (całej!) szpinak, który teraz już radośnie macha do nas dwoma zielonymi listkami. Każdy kto chociaż trochę orientuje się, ile warzyw można samemu uprawiać we własnym ogródku przyzna, że rozplanowanie miejsca (50% szpinak, 50% RESZTA) nie do końca trafne. Jednak zwyciężyła miłość do szpinaku.

Moja mama powiedziała "a kto to wszystko zje!". I faktycznie dla nie wkręconych w szpinak tak jak my, byłaby to ilość nie do przejedzenia przez cały rok. Szpinakomaniakami zostaliśmy mniej więcej rok temu i od tego czasu ta "trawa", jak jest nazywana przez tych niewkręconych, gości na naszym stole przynajmniej raz w tygodniu. A poniżej podaję kilka sposobów żeby z trawy zrobić wykwintne danie. Może Ci nieprzekonani dołączą do naszej bajki.

MAKARON ZE SZPINAKIEM

WERSJA 1 - SZYBKO I OSZCZĘDNIE

Składniki:
- opakowanie (ok. 0,5kg) mrożonego szpinaku (w liściach, zamrożony w kulki) lub duża wiązka świeżego (jeśli robimy danie wiosno-latem)
- jedna kostka serka topionego (taki za 90 gr, jak pamiętamy z dawnych czasów)
- 2 ząbki czosnku
- 2 łyżki (duuuuże) gęstej śmietany 18%
- pół opakowania makaronu - preferowane świderki albo cięte rurki
- sól, pieprz
- łyżka masła

Przygotowanie:
Szpinakowe kulki wrzucamy do garnka i zalewamy wrzątkiem, dosypujemy łyżkę soli. Gotujemy ok. 5 min, wylewamy na sito i dokładnie odsączamy. Jeśli szpinak jest świeży zalewamy wrzątkiem liście i gotujemy 2 min dłużej - reszta tak samo. W międzyczasie gotujemy makaron al dente i wyrzucamy na durszlak.

Szpinak wrzucamy na suchą, rozgrzaną patelnie i odparowujemy wodę. Dodajemy wyciśnięty czosnek i masło, na małym ogniu przesmażamy ok. 2 minut. Dokładamy serek topiony i mieszamy póki się nie rozpuści (można go trochę pomaltretować - rozdrobnić i porozgniatać). Dodajemy śmietanę, doprawiamy solą i pieprzem.

Do gotowego sosu wrzucamy makaron i mieszamy. I szybko na talerze i do brzucha - jak wystygnie nie smakuje tak wspaniale.

WERSJA 2 - WYPASIONA

Do składników podstawowych, czyli:
- opakowanie (ok. 0,5kg) mrożonego szpinaku (w liściach, zamrożony w kulki) lub duża wiązka świeżego (jeśli robimy danie wiosno-latem)
- jedna kostka serka topionego (taki za 90 gr, jak pamiętamy z dawnych czasów)
- 2 ząbki czosnku
- 3 łyżki (duuuuże) gęstej śmietany 18%
- pół opakowania makaronu - preferowane świderki albo cięte rurki
- sól, pieprz
- łyżka masła

dodajemy jeszcze:
- kulkę mozzarelli lub 10 dkg sera pleśniowego - może być najtańszy, ja używam Lazura (w zależności od upodobań - z mozarellą jest bardziej serowo, z pleśniowym wytrawnie i wyraźnie)
- garść startego żółtego sera - najlepszy jest parmezan, ale zadaniu sprosta również dobra gouda
- koperek do smaku - suszony albo świeży w zależności od pory roku

Przygotowania zaczynamy tak samo jak w wersji 1. Mozarellę lub pleśniowy dodajemy po rozpuszczeniu serka topionego. Na koniec dodajemy koperek (jeśli "żywy" to posiekany drobniutko), a na talerzach posypujemy żółtym serem.

DODATKOWE PROPOZYCJE


Sosy powstałe z powyższych przepisów można również wykorzystać do przygotowania lazanii (może w przypływie kolejnego natchnienia zamieszczę cały przepis) lub pasztecików z ciasta francuskiego. Do tych drugich sos musi być nieco gęstszy. A ciasto francuskie polecam kupić gotowe, w Lidlu rulonik kosztuje ok. 3zł i sprawdza się idealnie.

I JESZCZE GARŚĆ PORAD

1. Szpinak lubi się bardzo z czosnkiem. Zatem Ci co czosnek lubią również, spokojnie mogą dorzucić do powyższych propozycji jeszcze ze 2 ząbki. Natomiast dla tych, którzy są wampirami proponuję zastąpienie świeżego czosnku granulowanym - efekt stłumiony, a wydobywa smak ze szpinaku.

2. Szpinak musi być posolony. Jeśli coś Wam nie będzie pasowało ze smakiem, będziecie czuli że to jeszcze nie to, zacznijcie doprawianie od dosolenia.

3. Podane w przepisach ilości tworzą potrawę dla 2 bardzo łakomych szpinakomaniaków. Spokojnie starczy dla 3 osób :)

4. Z wypróbowanych już różnych szpinaków mrożonych najlepszy jest w Tesco, liście szpinaku mrożone w kulkach, opakowania 450g marki Tesco, cena ok. 3,5zł



ŻYCZĘ WSZYSTKIM POWODZENIA I SMACZNEGO

czwartek, 13 maja 2010

Wojenne trofea matek

Od urodzenia Michałka minęły 4 miesiące. Jest słodkim, radosnym, pogodnym i co najważniejsze zdrowym szkrabem. Już mu się nudzi pozycja horyzontalna i od kilku dni usilnie próbuje siadać. Próbuje również wymuszać na nas noszenie na rękach, terroryzując nas niesamowicie wysokimi dźwiękami, które zapewne pozbawiłyby nas szyb w oknach, gdyby nie technologia PCV. Mogłabym zapewne poświęcić mu nieograniczoną ilość wersów, ale nie taki zamysł pojawił się dzisiaj w mojej głowie.

Z mijającymi zbyt szybko dniami zyskuję coraz więcej czasu wolnego. W związku z tym część tego czasu, o wyrodna matko!, poświęcam sobie. Patrząc w lustro dostrzegam zatem coraz więcej zmian w moim ciele. I nie są to zmiany na lepsze. Chociaż udało mi się już jakiś czas temu pozbyć dodatkowych, ciążowych kilogramów (a prawdę mówiąc to żadna moja zasługa tylko malucha wyciągającego ze mnie setki kalorii dziennie), to inne ciążowo - macierzyńskie "rany" pozostały. Mimo utraconej wagi na brzuchu wciąż widzę rozciągniętą skórę i wałeczek tłuszczu, na biodrach i piersiach znaczące rozstępy, na skórze wciąż widoczne ciemne przebarwienia. Włosy wypadają mi garściami (a w ciąży były takie piękne i mocne), piersi zmieniają kształt i wielkość kilka razy na dobę (co zapewne zakończy się wielką obwisłością za jakiś czas), na kręgosłupie bolącym od pozycji (niepoprawnej lecz wygodnej) przy karmieniu i noszenia kochanych 7kg kończąc.

Wiem, że i tak natura łagodnie mnie potraktowała. Z rozmów z innymi matkami wiem o całej liście "gratisów", które dostały wraz z małym szczęściem. Jednak ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu te wszystkie straaaaszne "blizny młodej mamy" nie zaburzają mojej radości życia i szczęścia jakie daje bycie matką. Powiem więcej, czuję się atrakcyjniejszą, bardziej pewną siebie, dojrzalszą kobietą. Wielka w tym zasługa mojego męża, który patrzy na mnie wciąż z tym samym błyskiem w oku. To on w chwilach zwątpienia (no i marudzenia lub przekorności, które są chyba w naturze każdej kobiety) powtarza, że wyglądam wciąż wspaniale - i za to Ci dziękuję Kochanie.

I na koniec takie motto udało mi się sformułować. Każda kobieta zatroskana o swój zmieniony wygląd po urodzeniu małego szczęścia powinna je powiesić nad lustrem i czytać w chwilach zwątpienia (jest szansa że również jej mężczyzna przeczyta i doceni).

"Zmiany w kobiecym ciele po urodzeniu dziecka są jak rany na ciele żołnierza powracającego z wojny. Choć fizycznie szpecą ciało, należy być z nich dumnym, gdyż zdobyte zostały w szczytnym celu."