środa, 15 grudnia 2010

Z tradycją za pan brat, czyli adwentowe przygotowania - cz. 2

Gar bigosu już czeka na balkonie, przykryty puchową pierzynką. Jako, że co poniektórzy męczyli mnie o przepis, postanowiłam się nim podzielić. Mój bigos to efekt wielu lat prób i błędów, dodawania i odejmowania poszczególnych składników. Swój początek wziął od przepisu na bigos myśliwski z prawdziwą dziczyzną. Został jednak przystosowany do realiów miejskich. Jak kiedyś (mam nadzieję, że szybciej niż później) wybudujemy nasz wymarzony drewniany domek pod lasem, to wrócę do przepisu oryginalnego.

Zacznijmy więc od składników:
3kg kapusty kiszonej z sokiem, najlepiej z beczki (mocno kwaśnej)
mała główka białej kapusty
po 0,5-0,7 kg mięs: udo z indyka, łopatka/szynka wieprzowa, wołowina
ok. 0,5 kg boczku wędzonego, sparzonego
2 długie dość tłuste kiełbasy (toruńska, podwawelska, itp)
20 dag suszonych grzybów
3 duże cebule
butelka półsłodkiej Kadarki
po garści rodzynek i suszonych śliwek
3 łyżki płynnego miodu
przyprawy: liść laurowy (4szt.), ziele angielskie (12 kulek), owoce jałowca (8 kulek)
oliwa lub smalczyk do smażenia

Przygotowanie:
Dzień 1
Kapustę kiszoną z sokiem wrzucamy do gara, zalewamy wrzątkiem tak żeby całą przykryć. Gotujemy na małym ogniu 2-3 godziny, uzupełniając jeśli trzeba wody żeby się nie przypaliła. Białą kapustę szatkujemy i przelewamy wrzątkiem. Dodajemy do obgotowanej kiszonej, jeśli ta będzie już miękka. Gotujemy razem jeszcze z godzinę. Pilnujemy żeby się nie przypaliła. Odstawiamy na balkon

Dzień 2
Zagotowujemy kapustę. Dodajemy liście laurowe i ziele angielskie.
Grzyby zalewamy wrzątkiem na godzinę. Wyjmujemy z wody i kroimy, ale nie siekamy. Wodę z grzybów wlewamy do kapusty. Dorzucamy grzyby. Gotujemy razem do 2 godzin.
Cebulę kroimy w piórka, kiełbasę w półksiężyce - podsmażamy razem najlepiej na smalczyku. Dodajemy do kapusty i gotujemy jeszcze koło godziny. Odstawiamy na balkon.

Dzień 3
Indyka i wieprzowinę kroimy w kostkę jak na gulasz i każde z osobna podsmażamy. Wołowinę kroimy w bitki, obsmażamy, zalewamy wrzątkiem i dusimy do miękkości. Następnie kroimy na mniejsze kawałki.
Boczek kroimy w kawałki podobne do mięsa. Wszystko dodajemy do kapusty wraz z jałowcowymi kulkami i dusimy na małym ogniu koło godzinki. Jeśli brakuje płynu powoli dolewamy wino. Odstawiamy na balkon

Dzień 4
Bigos już jest świetny. Zagotowujemy, zmniejszamy ogień, dolewamy znowu wino i niech sobie pyrka ze 2 godzinki. Na koniec na patelnię wylewamy miód, dorzucamy rodzynki i pokrojone śliwki. Pilnujemy żeby się nie przypaliło. Jak rodzynki i śliwki naciągnął miodem wlewamy wszystko do bigosu. Dolewamy wino (jeśli jakieś zostało). Dajemy mu jeszcze z godzinkę i na balkon.

Bigos jest gotowy i z pewnością pyszny. Jeśli po drodze się przypali tym lepiej dla niego. Jeśli na balkonie przemarznie to jeszcze lepiej.

Jeśli nie mamy miejsca w zamrażarce wystarczy codziennie go przegotować i wystawiać na balkon. Do Świąt będzie nabierał smaku.

A jak już będzie po pieczeniu szynek, schabów i innych mięsiw to warto, dla uzyskania ostatecznego smaku, dolać do bigosu te wszystkie tłuszczyki z sokami po pieczeniu.

Ale to jeszcze nie koniec na dzisiaj. Bijąc się w piersi i przepraszając, bo minęło już kilka dni od obiecanego wpisu, zamieszczę jeszcze jeden przepis. Przepis na śledzie.

Jakem gdynianka z urodzenia i dorastania, śledzie są potrawą od zawsze goszczącą w moim jadłospisie. Na szczęście dzielę swoją fascynację tą jakże polską rybą z moim mężem. Śledzie jemy w każdej postaci - w oleju, w śmietanie z ziemniaczkami, opiekane w zalewie octowej, koreczki, rolmopsy...długa i nieskończona to lista.

Jednak najbliższe podniebieniom naszym jest to co najprostsze, czyli śledzie w oleju. A że Wigilia tuż tuż, jakże by mogło bez nich właśnie na stole się obejść. I chodź wydaje się to banalne, że trzeba na nie podawać przepis, ja to zrobię. Gdyż diabeł tkwi w szczegółach.

Produkty:
1. Śledzie
Najlepiej jak w czwartkowy poranek pojedzie się po nie do Orłowa na plażę i kupi wprost z kutra od rybaka, który właśnie wyciągnął je z Bałtyku. Następnie wyfiletuje, zaleje na kilka dni wodą z solą morską i dopiero wówczas przygotuje dalej. Dla tych jednak co nie mają takiej możliwości, pozostaje kupienie filetów śledziowych solonych. Najlepiej z beczki w sklepie rybnym. Po pierwsze widzimy co kupujemy, po drugie mamy gwarancję świeżości. Kupowania śledzi w zamkniętych opakowaniach czy wiaderkach nie polecam. Z takich nigdy dobry śledź w oleju nie wyjdzie.
2. Cebula
W mojej wersji cebulka jest czerwona. Pokrojona w kosteczkę o boku ok. 3mm.
3. Olej słonecznikowy lub rzepakowy
4. Pieprz
5. Ocet spirytusowy

Potrzebna też będzie duża miska/salaterka porcelanowa/szklana

Przygotowanie (z kilograma ryby):
- sprawdzamy jak bardzo słone są śledzie. Jeśli bardzo zalewamy je zimną wodą i zostawiamy na godzinę. Po godzinie wylewamy wodę, opłukujemy śledzie i zalewamy ponownie zimną wodą, do której dolewamy pół szklanki octu. Zostawiamy na kolejną godzinę. Jeśli śledzie nie są bardzo słone wykonujemy tylko drugą czynność;
- śledzie kroimy w dzwonka o szerokości ok. 2 cm. Układamy ściśle na dnie miski jedną warstwę. Oprószamy lekko świeżo zmielonym pieprzem. Przykrywamy warstwą ok. 1cm cebulki. Układamy kolejne warstwy śledzi i cebuli, co drugą warstwę lekko pieprzymy. Na zakończenie śledzie muszą być przykryte cebulką;
- zalewamy olejem póki nie przykryje on całej cebulki
- wstawiamy do lodówki na przynajmniej 2 godziny.

I to tyle. Do śledzika oczywiści niezbędny świeży chlebek z masełkiem oraz dobr, zmrożona czysta wódeczka. Smacznego!

No i na opowieści o przygotowaniach nie za wiele czasu zostało. W tym tygodniu z najważniejszych rzeczy warto pamiętać o przygotowaniu list kulinarnych. Ja robię dwie. Na pierwszej z nich umieszczam wszystkie potrawy, które mamy zamiar przygotować - zarówno dla siebie jak i "na wynos". Dodatkowo rozplanowuję, co kiedy będę robić, żeby się nie okazało że całą Wigilię spędzę przy kuchni. W kończy trzeba mieć w tym dniu choć trochę czasu dla siebie. Druga lista to spis rzeczy, które trzeba zakupić. Noszę ją w portfelu i dzięki temu nie zdarza mi się, że czegoś zabraknie, jak sklepy będą już zamknięte.

Raz jeszcze życzę powodzenia przy gotowaniu. Smacznego!!

czwartek, 2 grudnia 2010

Z tradycją za pan brat, czyli adwentowe przygotowania - cz.1

Kilka dni temu rozpoczął się cudowny czas, przez wielu niedoceniany, czas oczekiwania i przygotowywania się na Święto. Już za niespełna 4 tygodnie będziemy cieszyć się i radować. Poczujemy magię, o której więcej przeczytacie na blogu Siekiera do pnia przyłożona. Ja chcę pisać o przygotowaniach.

Dla mnie cały grudzień to już właściwie Święta. Bo przecież nie chodzi tylko o te 2 dni obżarstwa, siedzenia z rodziną przy stole i nicnierobienia. Święta to jest proces. I tylko czynny udział w adwentowych przygotowaniach daje mi radość z tych kilku oficjalnych dni świętowania i pozwala poczuć Magię.

Początek grudnia to pierwsze kulinarne wyzwania. Zaczynamy od pieczenia piernika, który musi swoje "odleżeć", zawinięty w ściereczkę, aby nabrał mocy. Udało mi się ustalić przepis idealny i w zeszłym roku piernik był wspaniały (przepisem podzielę się na końcu). Jako, że wedle tradycji ciasto zaczynia się po Barburce, weekend przyjdzie czas na tegoroczną próbę. W XVIII wieku było to ciasto symbolizujące zamożność i wysoki status społeczny, ze względu na używane przyprawy korzenne. Dla mnie wciąż pozostaje wypiekiem na tę specjalną okazję, dzięki temu co roku tak cieszy.

Drugą potrawą, którą można przygotować już teraz jest bigos. Dla mnie nie ma Świąt bez bigosu. Takiego bogatego, z różnymi mięsami, grzybami i bakaliami, z dużą ilością czerwonego wina, gotowanego przynajmniej 3 dni. Już po weekendzie bigos zacznie się gotować. I dzięki temperaturze za oknem nie zajmie połowy zamrażarki - po prostu wystawię go na balkon. I będę mieć nadzieję na mróz do samych Świąt.

Pierwsze adwentowe dni to również pierwsze świąteczne dekoracje. Można już wywiesić wieniec nad wejściem do domu. Wręcz należy zapalić świece. My wieszamy na balkonie girlandę z lampkami, które świecą się aż do nowego roku.

W tym roku postanowiliśmy także przywrócić tradycję wysyłania życzeń w zapomniany już przez wielu sposób - pocztą. W tym szaleńczym pędzie świata, nawet tak intymne sprawy jak przesyłanie świątecznych czy urodzinowych pozdrowień, zostało sprowadzone do poziomu maila czy sms'a z wierszykiem. A w najlepszym razie telefonu wykonanego w Wigilię między karpiem, a makowcem.

Nie zgadzam się na to. Czyż nie jest przyjemniej otworzyć skrzynkę pocztową i znaleźć tam kartki od rodziny i przyjaciół? Czyż odręczne pismo i czas jaki ktoś poświęcił na wypisanie życzeń nie znaczą więcej, niż wiadomość złożona ze 160 znaków i wysłana hurtem do wszystkich "kontaktów" w telefonie? Można później te kartki postawić pod choinką i czuć obecność bliskich przy każdym spojrzeniu.

O przygotowaniach pierwszego tygodnia Adwentu to tyle. Teraz zapraszam na ciasto.

PIERNIK ZIMOWY

Składniki:
0,5kg miodu (najlepiej płynnego)
2 szklanki cukru
kostka masła
1kg mąki
3 jajka
1/3 szklanki mleka
2 płaskie łyżeczki sody oczyszczonej
pół łyżeczki soli
po 2 łyżki: siekanych orzechów włoskich, skórki pomarańczowej, migdałów i rodzynek
2 torebki przyprawy korzennej

Przygotowanie:
- cukier lekko skarmelizować na patelni
- w garnku na małym ogniu podgrzewać masło, miód i cukier
- do przestudzonej masy dodawać stopniowo mąkę, jajka, sól i rozpuszczoną w mleku sodę
- dodać przyprawę korzenną i dobrze wymieszać
- dołożyć bakalie i lekko przemieszać
- pozostawić w chłodnym miejscu na kilka godzin, aby ciasto dojrzało
- przełożyć do blaszki (lub 2 korytek) i piec godzinę w temperaturze 180 st.C
- po przestudzeniu zawinąć w lnianą ściereczkę, schować do woreczka i odłożyć w suche miejsce na min. 2 tygodnie
- przed podaniem przełożyć powidłami śliwkowymi i oblać gorzką czekoladą

Jak zawsze życzę SMACZNEGO!

środa, 8 września 2010

Łyżką w miskę

Nasz maluch rozpoczął dzisiaj dziewiąty miesiąc życia po tej stronie brzucha. Jest już bardzo ruchliwym małym człowiekiem. Od jakiegoś miesiąca przemieszcza się sprawnie w poziomie (raczkuje od tygodnia!), a także wspina się po meblach (lub rodzicach) i potrafi stać kilka minut.

Te osiągnięcia Michasia pociągnęły za sobą dwie dość znaczące konsekwencje:
1. W niebezpieczeństwie stłuczenia/zgniecenia/podarcia/itp jest wszystko położone niżej niż metr od ziemi;
2. W końcu może się bawić wszystkimi "zabawkami" jakie ma w zasięgu wzroku i rąk nie zważając co my o tym sądzimy.
W odniesieniu do punktu pierwszego jest tylko jedna metoda - oczy dookoła głowy i duuuużo cierpliwości. W tym wieku zakazy słowne nie mają zbyt dużej siły przebicia.
Jeśli zaś chodzi o wspomniane "zabawki" to potwierdza się przekazywana przez dziadków i rodziców prawda, że wystarczy dać dziecku swobodę w używaniu wyobraźni, a nawet kawałek drewna dostarczy niesamowitych wrażeń.

Nasz synek, z wszystkich domowych, zaadaptowanych na zabawki przedmiotów, najbardziej upodobał sobie stare etui na płyty CD wraz z jego zawartością (dostał kolekcję kilku CD do testów organoleptycznych). Mimo kilku bardzo kolorowych, grających i wielofunkcyjnych zabawek, które dostał od wujków i cioć, to właśnie TO, lekko porozdzierane opakowanie, zajmuje nasze dziecko najdłużej.

Kilka dni temu odkrył również, że nic nie wydaje tak głębokiego i głośnego dźwięku, jak uderzanie ręką, lub innym twardym przedmiotem, w odwróconą dnem do góry plastikową miskę. Całe szczęście, że nie odkrył jeszcze półki z metalowymi miskami. Podejrzewam, że dźwięk uderzania metalem o wykafelkowaną podłogę w kuchni spowoduje wielką i długą radość. Zwłaszcza, że znalazł dzisiaj w szafie (sam już sobie odsuwa drzwi w "komandorze") puszkę z guzikami i wielce go zaintrygowała.

Postanowiliśmy, już jakiś czas temu, nie kupować dziecku zabawek. Przynajmniej na razie. Kilka już wspomnianych ma, pluszaki jeszcze go nie interesują (a cała kolekcja czeka), a na LEGO jest jeszcze za mały. Natomiast nie ograniczamy go w poznawaniu wszelkich względnie bezpiecznych sprzętów i przedmiotów, jakie może znaleźć w domu. A z czasem wyjdziemy na podwórko tam szukać zabawkowego raju. Miejmy nadzieję, że będzie, tak jak ja, wspominać łuk i strzały zrobione własnoręcznie z tatą.

Nie muszę chyba dodawać, że u babci synek najlepiej się bawi bijąc wielką plastikową łyżką do sałatki po drewnianym stole.

piątek, 3 września 2010

Niezapomniane smaki z dzieciństwa

Zacznę od dość stanowczego stwierdzenia. Baraninę albo się kocha, albo nienawidzi! Ja należę zdecydowanie do tych kochających mięso z owieczek zarówno dużych jak i małych. Wpływ na tę miłość z pewnością ma pewne wspomnienie z dzieciństwa.

Do dwunastego roku życia mieszkałam na wsi. W domu z ogromnym podwórkiem, sadem, ogródkiem warzywnym (trochę dziwnie to brzmi w odniesieniu do obszaru całego tunelu ogrodniczego), poletkiem truskawek, ziemniaków, itd., itp. Do tej pory jest to dla mnie najcudowniejsze miejsce na ziemi i dążę do tego, aby w podobnym środowisku mogły wychowywać się moje dzieci. I właśnie z tamtego okresu mojego życia pochodzi większość umiłowań kulinarnych.

Wracając do baraniny. Miałam co najwyżej 6 lat, kiedy to mój tato, pewnego dnia, przywiózł do domu pół barana. Było to dla mnie dość duże wydarzenie. Niektórym może się wydać mało ekscytujące, zaznaczę więc, że:
a) był to rok maksymalnie 1988 i wciąż obowiązywały kartki na mięso;
b) byłam małą dziewczynką i na co dzień nie widywałam martwych zwierząt w całości (w tym przypadku w połowie).

Nie pamiętam ile trwało i jak przebiegało przygotowywanie mięsa. Za to w mojej pamięci do końca życia pozostanie smak baranich szaszłyków, wysmażonych na ognisku, które rozpalane było w specjalnie do tego celu wyznaczonym miejscu, przy domowym tarasie (teraz zapewne takie miejsca zastąpiły ogrodowe kominki). Smakowały najcudowniej, były mięciutkie i soczyste...palce lizać!

Od tamtego czasu jeśli tylko mam taką możliwość. baranie specjały spożywam. Nadszedł też niedawno ten dzień, w którym odważyłam się przygotować to cudowne mięso samodzielnie w domu. Efekt był więcej niż zadowalający. Pozwolę podzielić się przepisem, a raczej sposobem na przygotowanie cudownego dania, jakim jest BARANIA KULKA DUSZONA Z KURKAMI.

Składniki (dla dwójki głodomorów):
- około kilograma kulki baraniej z kością
- 30-50 dag świeżych kurek (tych z lasu :)
- mniej więcej 2 łyżki gęstej, kwaśnej śmietany
- trochę tłuszczu do smażenia (masło, smalec, oliwa - co kto woli)
- 2 duże cebule
- przyprawy: sól, pieprz, 2 liście laurowe, kilkanaście ziarenek kolendry, 3-4 kulki ziela angielskiego

Czas przygotowania: 2-3 dni

Przydatne sprzęty kuchenne: patelnia, głęboki garnek, blender

Przygotowanie:

1. Mięso umyć, jeśli jest wyciąć żółty tłuszcz (im starszy baran tym więcej i bardziej żółty), natrzeć solą i oprószyć świeżo zmielonym pieprzem. Po włożeniu do miski nakryć folią spożywczą i przetrzymać w lodówce przynajmniej 24h.
2. Po dobie mięsko obsmażyć z każdej strony na rozgrzanym tłuszczu (żeby się ścięło z zewnątrz). Na tłuszczu z obsmażania zeszklić pokrojoną w piórka cebulkę.
3. Wrzucić mięso, cebulę z tłuszczem i przyprawy do garnka, zalać wrzątkiem i dusić na małym ogniu, pod przykryciem, do miękkości. U mnie trwało to kilka godzin. Jeśli odparuje za dużo płynu podlewać gorącą wodą.
4. Jak już będzie miękkie zostawić do przestudzenia. Ja odstawiłam wystudzone na noc do lodówki żeby się przegryzło. Z mięsa usunąć kość i podzielić na porcje.
5. Z płynu w którym dusiło się mięso wyjąć liście laurowe i ziele angielskie. Resztę zmiksować. Dołożyć kawałki mięsa i umyte kurki. Doprowadzić do wrzenia, dusić na małym ogniu jeszcze ok. 15-20 min. (do miękkości grzybów).
6. Sos zagęścić śmietaną, jeśli będzie rzadki można użyć nieco mąki. Doprawić do smaku solą i pieprzem (kurki lubią pieprz). I to wszystko

My zjedliśmy z ziemniakami purée doprawionymi gałką muszkatołową.

Powodzenia i smacznego życzę

piątek, 20 sierpnia 2010

Bycie kobietą na cały etat

Siedzę sobie na ławeczce na Bulwarze Nadmorskim w Gdyni (mam to szczęście, że tu mieszkam). Maluch śpi w wózku, więc mam chwilę dla siebie. Odpaliłam kompa i pomyślałam, że czas napisać o tym, co od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie. O byciu kobietą (i matką) na pełen etat.

Jakieś 10 lat temu, gdy zastanawiałam się co po maturze zrobić ze swoim "życiem zawodowym", oczywiste było, że trzeba skończyć dobre studia, a potem dostać dobrą (czytaj satysfakcjonującą i dobrze płatną) pracę. Rzucając się na głęboką wodę rozpoczęłam dwa kierunki studiów - jedne z rozsądku, drugie z zamiłowania. Przy okazji doszlifowałam jeden język obcy i nauczyłam się przyzwoicie drugiego. (I nie piszę tego, aby się pochwalić, tylko nakreślić sytuację) W trakcie studiów zaczęłam pracować, pracować, zmieniłam pracę, dalej pracowałam i po niecałej dekadzie od rozpoczęcia aktywności zawodowej, zaczęłam mieć dość. Przejrzałam na oczy i gadka o "samorealizacji przez osiągnięcia zawodowe" przestała mnie przekonywać. Od tego czasu pracuję, żeby mieć na koncie co miesiąc odpowiednią kwotę. To wszystko.

Zostałam matką. Od tej wywracającej nieco życie chwili upłynęło już ponad 7 miesięcy. Powinnam już od przynajmniej kilku tygodni siedzieć w biurze i "wyrabiać normę". Bo przecież czeka kariera! Jak nie wrócisz do pracy to wypadniesz z obiegu. (Dla niewtajemniczonych napiszę, że urlop macierzyński trwa w Polsce maksymalnie 22 tygodnie, co oznacza że niespełna półroczne dziecko powinno się oddać niani, a w najlepszym wypadku babci, na wychowanie.)

Do pracy w biurze nie wróciłam. Nie wyobrażałam sobie zostawić Michałka pod opieką kogokolwiek. Po prostu nie chciałam pozbawiać się tych wszystkich chwil, gdy patrzysz jak TWOJE dziecko się rozwija. Udało mi się załatwić pracę zdalną (z domu) na 1/2 etatu (szczęściara pomyślicie). Gdyby się jednak nie udało, to i tak bym nie wróciła. Siedzenie w biurze przez 8h ze świadomością, że synek może właśnie pierwszy raz wstał czy zaczął raczkować, nie jest warte żadnych pieniędzy, a zwłaszcza mojej pensji. Cóż będzie mniej par butów w szafie i rzadsze obiadki "na mieście".

I tym przydługim wstępem dochodzimy do sedna. Ostatni rok, który poświęciłam przede wszystkim byciu kobietą (ciąża i "siedzenie" z małym w domu), uświadomił mi co jest faktycznie najważniejsze. Przyjemność zaczęło mi sprawiać bycie gospodynią domową, dbanie o siebie dla siebie, nie dla innych, a później opiekowanie się maluchem i obserwowanie, jak każdego dnia staje się coraz poradniejszym małym człowiekiem. Odczułam również na własnej skórze, jak bardzo może zmęczyć to wcześniej wspomniane "siedzenie w domu" z dzieckiem. To przez wielu niedoceniane, a nawet ośmieszane, zajmowanie się domem i rodziną. Dzięki pogłębionemu doświadczeniu w dziedzinach:
* pranie
* prasowanie
* zakupy i gotowanie
* przewijanie
* przygotowywanie jedzenia i karmienie dziecięcia
* sprzątanie,
a także zdobytemu nowemu, w zajęciach z organizacji czasu wolnego, brania prysznica w 3 minuty, wykonywaniu fryzury i makijażu jedną ręką (z dzieckiem na drugiej), pakowaniu wielofunkcyjnej torby czy upychaniu wózka do bagażnika auta (można by wyliczać długo) stwierdzam, że bycie kobietą jest etatem samym w sobie. Bez dodatkowej pracy zawodowej. A co najlepsze sprawia większą satysfakcję niż realizacja projektów biznesowych. Bo czyż nie jest nagrodą Twoje radosne odbicie w lustrze, miłość w oczach męża, ufne spojrzenie radosnego dziecka i bijący ciepłem dom, do którego lubią przychodzić przyjaciele? Dla mnie jest największą i żadna "najlepsza praca świata" takiej satysfakcji nie jest w stanie dać.

A dodać jeszcze muszę, że nie jestem jedyna która tak uważa. Jest nas sporo. I to jeszcze bardziej cieszy!

poniedziałek, 31 maja 2010

Domowe fast foody - part 1

Chyba większość z nas raz na jakiś czas ma ochotę zjeść coś niezdrowego, tłustego, słonego,... jednym słowem pysznego :)Najkrócej mówiąc, jakieś śmieciowe jedzonko niewiadomego pochodzenia. Pizza, hamburger, frytki, kebab...a do tego duuuużo coca coli. Po pewnym czasie walki z pokusą kończymy najczęściej w kolejce w KFC czy McDonald's lub zamawiamy coś z pobliskiej pizzerii. Jest jednak sposób, aby połączyć dwa z pozoru przeciwstawne pojęcia: fast food i zdrowe żywienie.

Dieta karmiącej matki, która w naszym domu obowiązywała przez pierwsze 3 miesiące po urodzeniu Michasia, była wyzwaniem dla dwójki lubiących jeść osób. Tak, tak mój mąż wraz ze mną jadł tylko TE dozwolone produkty, dzięki czemu było zdecydowanie łatwiej. Warto też wspomnieć, że synuś akceptował wszelkie kulinarne modyfikacje i nie byliśmy skazani tylko na marchewkę i indyka. W odstawkę poszła jednak wieprzowina, czosnek, cebula, wszelkie kapustne i octowe, ehhhh. Jednak dla chcącego nic trudnego. Nowe kulinarne wyzwania były silnie motywujące.

Zdarzały się też chwile nieodpartej pokusy, aby zjeść coś "budkowego". Znaleźliśmy zatem sposób na dietetyczne hamburgery, pizze i frytki. Dzisiaj podzielę się sposobem na domowe hamburgery z frytkami.

Składniki

Do wersji bardzo dietetycznej:
- filet z indyka, ok. 0,5kg
- jajko
- oliwa z oliwek
- duże bułki z sezamem
- kilka plasterków żółtego sera
- pomidor (jeśli są akurat te dobre, zimą lepiej zrezygnować) lub świeży ogórek
- sałata lodowa
- koncentrat pomidorowy
- ziemniaki
- suszony majeranek
- słodka papryka

Dodatkowo do wersji standard:
- kilka oliwek lub kiszony ogórek
- cebula
- ogórek kiszony/konserwowy
- majonez
- olej do smażenia frytek

Przydadzą się również:
- maszynka do mielenia
- frytkownica/głęboki garnek z koszyczkiem

A robimy to tak:
Zaczynamy od obrania ziemniaków i pokrojenia w słupki (potocznie nazywane frytkami). W wersji dietetycznej rozgrzewamy piekarnik i na papierze do pieczenia wrzucamy pokrojone ziemniaki do 200 st.C na ok. 20 min. Jeśli diety nie potrzebujemy rozgrzewamy frytkownicę lub podgrzewamy olej w dużym garnku. Po upieczeniu/usmażeniu frytki solimy wg uznania.

Mięso mielimy (w przypadku braku maszynki prosimy o zmielenie w sklepie), jeśli robimy wersję standard mielimy również cebulę i oliwki (można je zastąpić ogórkiem kiszonym pokrojonym w drobną kostkę). Mięso mieszamy z jajkiem, dodajemy majeranek i paprykę. Mokrymi rękami formujemy kotlety o średnicy bułek, ok. 2cm grube. Wrzucamy na rozgrzaną na patelni oliwę. Smażymy ok. 10 min obracając co 2 min.

W międzyczasie rozgrzewamy piekarnik (jeśli robimy w nim frytki będzie w sam raz). Sałatę rwiemy na kawałki, pomidora/ogórka kroimy w plastry. Bułki przekrajamy na pół i wrzucamy na 2 min. do gorącego piekarnika. Po wyjęciu układamy na spodach sałatę, na nią usmażone kotlety, po plasterku sera, przecier pomidorowy i/lub majonez, plasterek pomidora i/lub ogórka, przykrywamy górną częścią bułki.

I to wszystko. W sumie potrzeba od 20 do 30 min aby zobaczyć na talerzu taki efekt:


Smacznego życzę!

W części drugiej przedstawię nasz sposób na pizzę.

poniedziałek, 24 maja 2010

"Gdy nie ma w domu dzieci...

...to jesteśmy niegrzeczni" jak śpiewał klasyk. Chodzimy na imprezy, bankiety, do kina, teatru czy filharmonii, a w najgorszym wypadku ze znajomymi na piwo. Możemy też bez większego planowania wyjechać na weekend za miasto. No chyba że mamy psa, to planowanie minimalne jest konieczne. I wydaje się wówczas, że jakby nam te wszystkie "przyjemności" zabrać to życie byłoby nudne i w ogóle do bani. Piszę troszkę generalizując. My aż tak bardzo nie "bywamy", ale zawsze...

Jednak jako przysłowie stare rzecze: "punkt widzenia zależy od punktu siedzenia". U nas w domu dziecko się pojawił, jest i jeszcze pewnie przez długi czas na wakacje nie wyjedzie. Nasza "wolność" została zatem ograniczona. Każde wyjście jest przedsięwzięciem logistycznym, a nierzadko konieczne są kompromisy. Jednak wbrew obiegowej opinii, uważam że nie ma tego złego...

Mój mąż przyniósł w piątek zaproszenia na bankiet inaugurujący FPFF w Gdyni (dla mniej wtajemniczonych Festiwal Polskich Filmów Fabularnych). I wszystko pięknie, gdyby nie kilka kwestii:
a) bankiet odbywa się dzisiaj (poniedziałek)
b) impreza startuje o godz. 22.00
c) nasze dziecko ma 4,5 miesiąca
d) jedyna babcia, która mogłaby z nim zostać idzie jutro rano do pracy

Z sumy powyższych wynika, że albo zaproszenia palimy nad świeczką, albo idzie jedno z nas, ewentualnie zabierając ze sobą jakiegoś znajomego/ą. Poszedł mój mąż z kolegą. I wiecie co, nie jest mi wcale żal.

Powiem więcej. Już dawno aż tak nie cieszyłam się z "samotnego" - nie licząc śpiącego w swoim łóżeczku od godz. 21.30 szkraba - wieczoru. Nalałam do wanny wody z dużą ilością piany, wzięłam kieliszek coli z lodem (pełnią szczęścia byłby kieliszek wina ale na to jeszcze kilka miesięcy muszę poczekać) oraz właśnie czytaną cudowną lekturę (Władca pierścieni, vol.1 ), a w tle włączyłam najnowszą płytę Manu Katché - Third Round (piękna!). Jest cudownie. Tak bardzo, że postanowiłam o tym napisać w przypływie natchnienia - zwłaszcza ku pokrzepieniu serc innych mam "pozostawionych" w podobnej sytuacji. Doceniłam na nowo ile może zdziałać możliwość nieograniczonego leżenia w wannie z dobrą książką i muzyką.

A najlepsze jest to, że cieszę się z pozostania samą w domu. Cieszę się, że mój mąż poszedł sam na tę imprezę. Gdyby był w domu to żal by mi było spędzić ten czas w taki sposób. Wolałabym go spędzić z Nim. A tak to ja mam te kilka chwil dla siebie, on może odpocząć od domowej codzienności. Efektem będzie dwójka zrelaksowanych małżonków z energią na resztę tygodnia.

A niech tam, jeszcze pomaluję paznokcie. Na czerwono! Jak szaleć to szaleć!

poniedziałek, 17 maja 2010

Szpinakożercy wszystkich krajów łączcie się

Od tej wiosny mamy działkę, tzn. ogródek działkowy, w odległości 15 min. spacerem od domu. "Mamy" to stwierdzenie troszkę na wyrost, gdyż fizycznie mamy 2 grządki, a resztę dopiero przejmiemy od znajomych dziadków, dopiero jesienią. Ale trawnik używamy i grilla zrobić można, więc piszę mamy.

Ważne są jednak te 2 grządki, a przede wszystkim jedna z nich. Jeszcze w kwietniu posiałam na niej (całej!) szpinak, który teraz już radośnie macha do nas dwoma zielonymi listkami. Każdy kto chociaż trochę orientuje się, ile warzyw można samemu uprawiać we własnym ogródku przyzna, że rozplanowanie miejsca (50% szpinak, 50% RESZTA) nie do końca trafne. Jednak zwyciężyła miłość do szpinaku.

Moja mama powiedziała "a kto to wszystko zje!". I faktycznie dla nie wkręconych w szpinak tak jak my, byłaby to ilość nie do przejedzenia przez cały rok. Szpinakomaniakami zostaliśmy mniej więcej rok temu i od tego czasu ta "trawa", jak jest nazywana przez tych niewkręconych, gości na naszym stole przynajmniej raz w tygodniu. A poniżej podaję kilka sposobów żeby z trawy zrobić wykwintne danie. Może Ci nieprzekonani dołączą do naszej bajki.

MAKARON ZE SZPINAKIEM

WERSJA 1 - SZYBKO I OSZCZĘDNIE

Składniki:
- opakowanie (ok. 0,5kg) mrożonego szpinaku (w liściach, zamrożony w kulki) lub duża wiązka świeżego (jeśli robimy danie wiosno-latem)
- jedna kostka serka topionego (taki za 90 gr, jak pamiętamy z dawnych czasów)
- 2 ząbki czosnku
- 2 łyżki (duuuuże) gęstej śmietany 18%
- pół opakowania makaronu - preferowane świderki albo cięte rurki
- sól, pieprz
- łyżka masła

Przygotowanie:
Szpinakowe kulki wrzucamy do garnka i zalewamy wrzątkiem, dosypujemy łyżkę soli. Gotujemy ok. 5 min, wylewamy na sito i dokładnie odsączamy. Jeśli szpinak jest świeży zalewamy wrzątkiem liście i gotujemy 2 min dłużej - reszta tak samo. W międzyczasie gotujemy makaron al dente i wyrzucamy na durszlak.

Szpinak wrzucamy na suchą, rozgrzaną patelnie i odparowujemy wodę. Dodajemy wyciśnięty czosnek i masło, na małym ogniu przesmażamy ok. 2 minut. Dokładamy serek topiony i mieszamy póki się nie rozpuści (można go trochę pomaltretować - rozdrobnić i porozgniatać). Dodajemy śmietanę, doprawiamy solą i pieprzem.

Do gotowego sosu wrzucamy makaron i mieszamy. I szybko na talerze i do brzucha - jak wystygnie nie smakuje tak wspaniale.

WERSJA 2 - WYPASIONA

Do składników podstawowych, czyli:
- opakowanie (ok. 0,5kg) mrożonego szpinaku (w liściach, zamrożony w kulki) lub duża wiązka świeżego (jeśli robimy danie wiosno-latem)
- jedna kostka serka topionego (taki za 90 gr, jak pamiętamy z dawnych czasów)
- 2 ząbki czosnku
- 3 łyżki (duuuuże) gęstej śmietany 18%
- pół opakowania makaronu - preferowane świderki albo cięte rurki
- sól, pieprz
- łyżka masła

dodajemy jeszcze:
- kulkę mozzarelli lub 10 dkg sera pleśniowego - może być najtańszy, ja używam Lazura (w zależności od upodobań - z mozarellą jest bardziej serowo, z pleśniowym wytrawnie i wyraźnie)
- garść startego żółtego sera - najlepszy jest parmezan, ale zadaniu sprosta również dobra gouda
- koperek do smaku - suszony albo świeży w zależności od pory roku

Przygotowania zaczynamy tak samo jak w wersji 1. Mozarellę lub pleśniowy dodajemy po rozpuszczeniu serka topionego. Na koniec dodajemy koperek (jeśli "żywy" to posiekany drobniutko), a na talerzach posypujemy żółtym serem.

DODATKOWE PROPOZYCJE


Sosy powstałe z powyższych przepisów można również wykorzystać do przygotowania lazanii (może w przypływie kolejnego natchnienia zamieszczę cały przepis) lub pasztecików z ciasta francuskiego. Do tych drugich sos musi być nieco gęstszy. A ciasto francuskie polecam kupić gotowe, w Lidlu rulonik kosztuje ok. 3zł i sprawdza się idealnie.

I JESZCZE GARŚĆ PORAD

1. Szpinak lubi się bardzo z czosnkiem. Zatem Ci co czosnek lubią również, spokojnie mogą dorzucić do powyższych propozycji jeszcze ze 2 ząbki. Natomiast dla tych, którzy są wampirami proponuję zastąpienie świeżego czosnku granulowanym - efekt stłumiony, a wydobywa smak ze szpinaku.

2. Szpinak musi być posolony. Jeśli coś Wam nie będzie pasowało ze smakiem, będziecie czuli że to jeszcze nie to, zacznijcie doprawianie od dosolenia.

3. Podane w przepisach ilości tworzą potrawę dla 2 bardzo łakomych szpinakomaniaków. Spokojnie starczy dla 3 osób :)

4. Z wypróbowanych już różnych szpinaków mrożonych najlepszy jest w Tesco, liście szpinaku mrożone w kulkach, opakowania 450g marki Tesco, cena ok. 3,5zł



ŻYCZĘ WSZYSTKIM POWODZENIA I SMACZNEGO

czwartek, 13 maja 2010

Wojenne trofea matek

Od urodzenia Michałka minęły 4 miesiące. Jest słodkim, radosnym, pogodnym i co najważniejsze zdrowym szkrabem. Już mu się nudzi pozycja horyzontalna i od kilku dni usilnie próbuje siadać. Próbuje również wymuszać na nas noszenie na rękach, terroryzując nas niesamowicie wysokimi dźwiękami, które zapewne pozbawiłyby nas szyb w oknach, gdyby nie technologia PCV. Mogłabym zapewne poświęcić mu nieograniczoną ilość wersów, ale nie taki zamysł pojawił się dzisiaj w mojej głowie.

Z mijającymi zbyt szybko dniami zyskuję coraz więcej czasu wolnego. W związku z tym część tego czasu, o wyrodna matko!, poświęcam sobie. Patrząc w lustro dostrzegam zatem coraz więcej zmian w moim ciele. I nie są to zmiany na lepsze. Chociaż udało mi się już jakiś czas temu pozbyć dodatkowych, ciążowych kilogramów (a prawdę mówiąc to żadna moja zasługa tylko malucha wyciągającego ze mnie setki kalorii dziennie), to inne ciążowo - macierzyńskie "rany" pozostały. Mimo utraconej wagi na brzuchu wciąż widzę rozciągniętą skórę i wałeczek tłuszczu, na biodrach i piersiach znaczące rozstępy, na skórze wciąż widoczne ciemne przebarwienia. Włosy wypadają mi garściami (a w ciąży były takie piękne i mocne), piersi zmieniają kształt i wielkość kilka razy na dobę (co zapewne zakończy się wielką obwisłością za jakiś czas), na kręgosłupie bolącym od pozycji (niepoprawnej lecz wygodnej) przy karmieniu i noszenia kochanych 7kg kończąc.

Wiem, że i tak natura łagodnie mnie potraktowała. Z rozmów z innymi matkami wiem o całej liście "gratisów", które dostały wraz z małym szczęściem. Jednak ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu te wszystkie straaaaszne "blizny młodej mamy" nie zaburzają mojej radości życia i szczęścia jakie daje bycie matką. Powiem więcej, czuję się atrakcyjniejszą, bardziej pewną siebie, dojrzalszą kobietą. Wielka w tym zasługa mojego męża, który patrzy na mnie wciąż z tym samym błyskiem w oku. To on w chwilach zwątpienia (no i marudzenia lub przekorności, które są chyba w naturze każdej kobiety) powtarza, że wyglądam wciąż wspaniale - i za to Ci dziękuję Kochanie.

I na koniec takie motto udało mi się sformułować. Każda kobieta zatroskana o swój zmieniony wygląd po urodzeniu małego szczęścia powinna je powiesić nad lustrem i czytać w chwilach zwątpienia (jest szansa że również jej mężczyzna przeczyta i doceni).

"Zmiany w kobiecym ciele po urodzeniu dziecka są jak rany na ciele żołnierza powracającego z wojny. Choć fizycznie szpecą ciało, należy być z nich dumnym, gdyż zdobyte zostały w szczytnym celu."